Emerson i BIG MOOG Keith Emerson
"Lider" legendarnej już grupy "ELP"
czyli "Emerson, Lake & Palmer".
Człowiek, który w czasie kocertów
niesamowicie maltretuje swojego L100
wygrywając jednocześnie wspaniałe rzeczy.
Na zdjęciu obok gra na C-3. i wielkim
Moogu (niesamowita maszyna - rok 1974).
"Legendarny przedstawiciel Brytyjskiego
rocka progresywnego, który inspirował
niejedno już pokolenie muzyków."
...!...gdzie ten elektryk...????
Płyty:
Emerson, Lake & Palmer (Cotillion/Atlantic Records)
Tarkus (Cotillion/Atlantic Records)
Pictures At An Exhibition (Cotillion/Atlantic Records)
Trilogy (Cotillion/Atlantic Records)
Brain Salad Surgery (Manticore/Atlantic Records)
i inne.
Dla Polaków: ELP Live In Poland
(Manticore Records/Metal Mind Productions)
Zapis koncertu z katowickiego Spodka
22 czerwca 1997 r.
Wielkie dzięki dla Skrzata za ten krążek :)))
Emerson Keith obecnie

 

Sorry ;(
ELP - "Trilogy"

Tylko Rock 10/1997 str.46

KEITH EMERSON - NIE BĘDĘ RAVELEM

Nie ma rady. Nie obędzie się bez chwili bardzo osobistych wspomnień. Pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie "Tarkus", gdy usłyszałem go po raz pierwszy dwadzieścia sześć lat temu. Akurat wróciłem ze szkoły - byłem wtedy w czwartej klasie liceum - i wpadłem do kolegi, który mieszkał na tym samym piętrze. Korzystając z nieobecności rodziców palił papierosa i głośno słuchał (oczywiście z magnetofonu ZK 140) wspomnianej płyty Emerson, Lake & Palmer. Posłuchałem z nim i szary dzień (jak tylko szare mogą być uczniowskie dni) nabrał barw. Kolejny raz doświadczyłem wtedy na sobie magii rocka. A poza tym jeszcze raz utwierdziłem się w przekonaniu, że ta muzyka - tak często w tamtych czasach potępiana i krytykowana - to naprawdę coś. Sztuka, jakiej dotąd nie było. I że też ma swoich prawdziwych wirtuozów.

Witając się z Keithem Emersonem wspomniałem o tym moim przeżyciu z przeszłości. Rozmawiałem z nim w jego pokoju, w katowickim hotelu, kilka godzin przed występem Emerson, Lake & Palmer w Spodku. Długowłosy, w dżinsowym stroju - kamizelkę udawała kurtka z obciętymi rękawami, spodnie miał specjalnie rozdarte - wyglądał świetnie, po prostu młodo. Wcale nie robił wrażenia kogoś, kto ma już pięćdziesiąt kilka lat. Ale w jego sposobie mówienia nie było ani śladu młodzieńczej zapalczywości czy też luzu, który mógł sugerować wygląd. Co chwila zastanawiał się i ważył niektóre słowa. Nie ulegało wątpliwości, że mówi dokładnie to, co chce powiedzieć. Coś podobnego dostrzegłem robiąc wywiad z Tonym Iommim. Oto ktoś, kto zna swoją wartość. Kto szanuje się i podchodzi do wszystkiego bardzo serio. Tu przypomina mi się konferencja prasowa, którą słynne trio miało w Spodku, tuż przed występem. Jeden z dziennikarzy zapytał brytyjskich muzyków, czy znają twórczość polskich kompozytorów. "Oczywiście, ale teraz nie przychodzi mi do głowy żadne nazwisko" - powiedział z rozbrajającym uśmiechem Greg Lake. Padły kolejne pytania i wysłuchaliśmy kolejnych odpowiedzi Lake'a. A nagle Emerson przerwał wszystkim i odpowiedział na pytanie, z którym Lake miał kłopot. Zakomunikował" "Lubię muzykę Andrzeja Panufnika". Zresztą Emerson, Lake i Palmer spóźnili się blisko godzinę na spotkanie z dziennikarzami, tłumacząc to tym, iż nie mogli przerwać próby, bo chcą, aby koncert wypadł jak najlepiej. Wypadł bardzo dobrze.

WK - Chciałbym porozmawiać z panem o najsłynniejszych, najważniejszych płytach Emereson, Lake & Palmer. A przy okazji o fenomenie, jakim okazała się wasza grupa i jej muzyka. Dobrze?

KE - To pan przeprowadza wywiad ?

WK - Już pierwsza płyta zawiera niezwykłą mieszankę muzyczną. Repertuar, który sprawił, że zespół ELP stał się wyjątkowym zjawiskiem na rockowej scenie. Niemal hardrockowy "The Barbarian" na motywach "Allegro barbaro" Beli Bartoka..."Three Fates" - pana instrumentalne miniatury, w których jest i coś z baroku, i coś z jazzu...Jest tu też nastrojowa piosenka "Lucky Man" Lake'a z pana syntezatorowym solem na końcu. Różne nastroje, różne niespodzianki muzyczne. Czy od razu miał pan wizję tego albumu? Czy może był to jakiś kompromis albo w sporym stopniu zadecydował przypadek.

KE - To było takie moje wprowadzenie w pracę z Gregiem, polegającą na tym, że próbowaliśmy tworzyć dobre piosenki. I na samym początku nie było to łatwe... W moim poprzednim zespole The Nice, basistą i wokalistą był Lee Jackson, I zgoła prędzej powstawały jego teksty, niż moja muzyka, do której je pisał...Nie miałem żadnych wątpliwości co do Grega, jeśli chodziło o jego wokalne możliwości. Ale nie zdawałem sobie sprawy, że tak trudno będzie mu napisać teksty. Jest autorem, który ma bardzo głębokie myśli. Jak sądzę, potrzebował trochę więcej czasu. A ja byłem przyzwyczajony, że po prostu szedłem do mojego poprzedniego wokalisty-basisty i mówiłem mu: "Mógłbyś mi napisać tekst do tego kawałka?". I po jakichś czterech dniach przychodził z gotowym pomysłem. Ale nie dało się tak pracować z Gregiem. W związku z tym stwierdziłem, że jeśli album ma być skończony, najlepiej będzie zrobić więcej utworów instrumentalnych... Tak więc pierwsza płyta zawiera całkiem dużo muzyki instrumentalnej.

WK - Lake figuruje na okładce jako producent płyty. Jednak podejrzewam, że w trakcie nagrywania pierwszego albumu to pan prostu dominował w zespole.

KE - Chciałem, żeby to był demokratyczny zespół. Wie pan, naprawdę nie chciałem działać na zasadzie: "Słuchaj, jestem liderem i masz robić tak, jak ja tego chcę"...Bo zorganizowałem ten zespół wiedząc, że każdy z nas jest indywidualnością, każdy jest na swój sposób bardzo dobry. Chciałem zapewnić każdemu ten komfort, że jeśli ma jakiś pomysł - będzie to mile widziane. Oczywiście, gdy któremuś z nas zupełnie nie podobały się czyjeś pomysły, nic nie udawało nam się zrobić... Dziś podejrzewam, że bywałem w jakimś stopniu apodyktyczny: "Przykro mi, ale musisz to zrobić w ten sposób"... To mogło w pewnym stopniu psuć atmosferę w zespole.

WK - Greg Lake powiedział w czasach waszych największych sukcesów, że europejscy muzycy rockowi nie mogą zapominać o dziedzictwie muzyki klasycznej. Ale to pan w momencie powstania ELP kojarzony był przez szeroką publiczność z próbami rockowych adaptacji muzyki poważnej. Sprawiła to pańska działalność w zespole The Nice. Czy zgodzi się pan z opinią, że działalność ELP była po prostu logiczną kontynuacją i rozwinięciem tego, co robił pan przedtem, z tamtą grupą?

KE - Dokładnie tak było, jeśli o mnie samego chodzi... Pamiętam, że na samym początku Greg i Carl nie chceili, aby kojarzono ich z tym, co robili wcześniej. Prawdopodobnie i mnie nie byłaby miła świadomość, że gram coś, co jest rozwinięciem King Crimson i Arthura Browna... Myślę, że wielu ludzi oczywiście uważało, iż jestem w zespole głównym solistą. Sądzili też, że czymś naturalnym było dla mnie kontynuowanie tego, co robiłem z The Nice. Jednak to był już inny kurs - po prostu z tego powodu, że pracowałem z Gregiem i Carlem. Szliśmy inną drogą niż The Nice. Uważam, że The Nice tak naprawdę był trochę bardziej ukierunkowany na blues...

WK - A przecież już wtedy bardzo konsekwentnie starał się pan łączyć muzykę młodzieżową z muzyką poważną. Weźmy choćby "Art Longa Vita Brevis", nagrane z orkiestrą i zawierające parafrazę fragmentu "Koncertów Brandenburskich" Bacha i rockową wersję "Intermezza" z "Karelii" Sibeliusa...

KE - Tak. Ale to był pewien eksperyment. Swymi korzeniami zespół tkwił w "bazowej" muzyce jak blues. Naprawdę.

WK - Czy wyróżniłby pan któryś z utworów z pierwszego longplaya ELP?

KE - Lubię wszystkie. Jestem zdziwiony jak często -w czasie rozmowy o moich nagraniach - ludzie pytają o moją ulubioną płytę. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Lubię każdą z moich płyt...(ciekawe, że w tym nie zawsze zgodnym zespole, w tej drobnej kwestii muzycy są jednego zdania; w czasie wspomnianej konferencji prasowej w Spodku Greg Lake przyrównał swe płyty do potomstwa i stwierdził: "Nie można wyróżnić żadnego dziecka" - przyp. WK)

WK - Czy zgodziłby się pan z opinią, że longplay "Emerson, Lake & Palmer" to najważniejsza płyta w waszym dorobku?

KE - To bardzo ważne dla zespołu zaznaczyć swoją obecność w świecie...Myślę, że nasza wytwórnia płytowa (Island - przyp. WK) zupełnie się nami nie przejmowała. Nie wtrącali się do tego, co robiliśmy w początkowym okresie. Dawali pieniądze na nagranie albumu. A my wchodziliśmy do studia i po prostu nagrywaliśmy płytę. Bez żadnych ingerencji. Czyli było inaczej niż w dzisiejszych czasach. Teraz nawet nie możesz wejść do studia, jeżeli nie dostarczysz wcześniej taśmy demo i nie przeprowadzisz wielu rozmów z firmą płytową.

WK - Czy w trakcie przygotowywania debiutanckiej płyty ELP miał pan jeszcze jakieś kłopoty z moogiem? Pamiętam, że w 1974 roku, w wywiadzie dla "Down Beat", opowiadał pan, iż pierwsze próby grania na tym nowym wówczas instrumencie - tuż po utworzeniu tria - tak wyprowadziły pana z równowagi, że prawie wyrzucił go pan przez okno... Otrzymał pan syntezator, ale bez instrukcji i z początku nie mógł pan wydobyć z niego dźwięku.

KE - Tak... Było z tym wiele zabawy. Wydzwaniałem do Ameryki, do Roberta Mooga. Dużo czasu zajęło szukanie w Anglii ludzi, którzy wiedzieliby cokolwiek o tego rodzaju instrumencie. To była ciężka praca. Naprawdę musiałem dokonać pewnych przeróbek instrumentu, abym mógł używać go podczas występów. Musiałem założyć liczniki częstotliwości, żebym mógł stroić instrument na estradzie, w czasie koncertu. To rzeczywiście była ciężka praca. Ale kiedy to dobrze działało - wyraźnie wzmacniało, poszerzało brzmienie grupy. Robert Moog miał wiele wątpliwości. Ja jednak byłem bardzo uparty u w końcu zaprojektował mi syntezator, który mam do dziś. Tyle, że został on znacznie zmodyfikowany od tamtej pory...

WK - Stał się pan pionierem elektronicznego rocka. Czy przede wszystkim dlatego, że - jak pan kiedyś stwierdził - zmęczyła pana "walka z orkiestrami"?

KE - Nie wiem, czy była to główna przyczyna. Z pewnością byłem zmęczony całą tą biurokracją, wiążącą się z klasyczną muzyką i grającymi ją muzykami. Mają skłonność, aby windować się na piedestał. I być bardziej świętymi niż... Każdy, kto chciał grać klasyczną muzykę, a miał długie włosy i był w zespole rockowym, traktowany był bardzo podejrzliwie. Rzeczywiście było ciężko... Widzę, że macie na okładce Franka Zappę (tu wskazał na numer "Tylko Rocka", który ofiarowałem mu zaraz po wejściu, bo zawierał wkładkę o ELP - przup. WK)...Rozmawiałem z Frankiem o tej sprawie wielokrotnie. I zaofiarował mi pewną pomoc. Ale później, gdy graliśmy trasę z orkiestrą, on już dał sobie z tym spokój...(ELP zagrali z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej w 1977r. - przyp.wk). Jest dużo orkiestr, które są po prostu zadowolone, gdy grają "zwykłe" symfonie Beethovena. Ale gdy dać im coś nietypowego, coś trochę bardziej współczesnego - chowają się za swoje rzemiosło. Chciałem więc, żeby trzech muzyków miało jak najpotężniejsze brzmienie.

WK - Drugi longplay, "Tarkus", też daje świetne pojęcie o waszym podejściu do muzyki. Tytułowa suita należy - moim zdaniem - do największych osiągnięć ELP. Poczynając od tej pełnej energii i precyzji gry...

KE - Wszystko, co gramy, musi być wykonywane z energią i precyzją. I gdy możemy to osiągnąć - jest fantastycznie. Czasami istotą tego, co chcemy osiągnąć w kompozycji, jest "kurtyna dźwięku". Sądzę, że to było podstawą "Tarkusa". Po prostu wielka ściana dźwięku... Próbowałem też łączyć wiele różnych rytmów, różne tonacje. I znów tu skorzystałem z rad Franka Zappy, który kiedyś powiedział, że nie potrzeba oznaczeń taktowych. Wszystko jest jednością... I nie potrzeba znaków przykluczowych... To naprawdę była próba zerwania z porządkiem w muzyce. A w końcu - w jakimś sensie odwrót, powrót do tego porządku. Ściślej biorąc, pojawiają się bardzo klasyczne "progresje chóralne" w niektórych częściach "Tarkusa".

WK - Album nie pozostawia wątpliwości, ze istnieje coś takiego jak styl ELP. Ale też jest bardzo urozmaicony. Wśród krótszych utworów mamy - obok solennego, "bachowskiego" "The Only Way" - żartobliwy "Jeremy Bander", gdzie gra pan w konwencji honky tonk, i wyluzowany, rock'n'rollowy "Are You Readu, Eddy". Po prostu nie chcielibyście być za poważni?

KE - Sądzę, że chcieliśmy pokazać ludziom, że mamy poczucie humoru. Tak jak i to, że potrafimy być poważni... Dlatego umieściliśmy tu te kawałki. Możesz długo ciągnąć grzmocący numer jak "Tarkus", ale w końcu powiesz: "Zagrajmy coś trochę lżejszego. Zabawmy się nieco"... Uważam, że było miejsce na światło i na cień, na śmiech i na odrobinę dramatu.

WK - Podobno lubi pan Jana Sebastiana Bacha i Modesta Musorgskiego także dlatego, że w swoich czasach byli mistrzami muzycznej improwizacji...

KE - Lubię improwizację. Ale swobodna, improwizowana forma jest trochę niebezpieczna. Trzeba mieć do tego odpowiednich muzyków. Myślę, że dla ELP naprawdę swobodna forma byłaby czymś zbyt niebezpiecznym. To groziłoby zupełną anarchią. Wiem, że Greg lubi pewne zasady i porządek w swojej muzyce... Korzystamy z improwizacji w tym sensie, żę robimy coś inaczej, coś zmieniamy, Dzięki temu nie opuszcza nas natchnienie. Gdybyśmy co wieczór grali dokładnie tak samo, pogrążylibyśmy się w letargu.

WK - Odegraliście awangardową rolę w rocku, panu zdarza się szaleć na estradzie, ale chyba raczej ostrożni z was artyści. Jeszcze raz zacytuję pana słowa z wywiadu z 1974 roku: "Gdy patrzę na nasze albumy, stwierdzam, że każdy jest lepszy od poprzedniego. Ale zmiany powinny być nieznaczne. Dlaczego? Myśleliście o publiczności?

KE - Nie dokonywaliśmy gwałtownych zmian nie tylko w naszej muzyce, ale nawet w instrumentarium. Pamiętam, że kiedy na "Works" mniej korzystałem z Hammonda, trochę zaniepokoiło to słuchaczy... A przecież nie ma znaczenia, na jakim instrumencie się gra. Chodzi o to, co przekazuje się za jego pomocą. Sam jesteś instrumentem muzycznym. Na czym byś nie grał - ważne jest, aby trafić do słuchacza. Myślę, że nie zawiedliśmy naszej publiczności i trzymaliśmy się dobrze przy tych wszystkich zmianach... Czasami jest bardzo niebezpiecznie mieć przebojową płytę, bo ludzie oczekują, że następne twoje nagrania będą do niej podobne... Kiedy The Nice nagrało "Amerykę", tak właśnie się stało. Trudno było przebić się z czymś innym.

WK - Uważam, że "Pictures At An Exhibition" to wspaniała płyta. Jest tu świetnie uchwycona atmosfera waszego koncertu. A przede wszystkim - potrafiliście w przekonujący sposób podać muzykę Musorgskiego z rockową ekspresją. Dziwne, że nie lubiliście tego longplaya, gdy trafił na rynek. W artykule o was, który ukazał się na łamach "Circus" w 1972 roku, przeczytałem, że dopiero "Trilogy" uważaliście za swój trzeci album, a ten - tylko za pamiątkę z czasów, gdy wasze koncepcje artystyczne nie były jeszcze całkiem ukształtowane.

KE - "Pictures At An Exgibition" były gotowe do wydania, w tym samym czasie co "Tarkus". "Obrazki" były częścią repertuaru, który wykonaliśmy w czasie naszego debiutanckiego występu - podczas festiwalu na wyspie Wight. I myślę, że nie chcieliśmy wydać na płycie takiego długiego utworu, zaczerpniętego z muzyki poważnej. To jakoś ogranicza. Chcieliśmy, aby znano nas dzięki naszym własnym utworom. Jednak, oczywiście, słuchacze bardzo domagali się, abyśmy nagrali "Obrazki". Tak więc sobie pomyśleliśmy: "W porządku..." Użyliśmy ruchomego studia nagraniowego i utrwaliliśmy koncert z Newcastle City Hall. Było to zrobione bardzo tanio, w jeden wieczorów. Nie było żadnej obróbki - po prostu kompletny zapis koncertu. Nie kosztowało to więc tyle, ile nagranie studyjnego albumu. Początkowo album miał bardzo niską cenę - był naprawdę podarkiem dla fanów. Nie sądziliśmy, że stanie się tak popularny. W Anglii trafił do czołówki listy najpopularniejszych albumów. Daliśmy taśmę-matkę, żeby wydali płytę w Ameryce. I Amerykanie powiedzieli: "Nie ma mowy, wypuścimy to na rynek w naszej cenie". I wydali jako full price. A to nie było naszym zamiarem... Zrobiliśmy tę płytę bardzo szybko - na zasadzie: zbierzmy się i wydajmy. Tak więc naprawdę nie uważaliśmy "Obrazków" za nasz kolejny longplay... Świetnie, gdy słucha się naszych własnych kompozycji. Ponieważ to one wskazują kierunek, w którym idziemy.

WK - Czyli z upływem lat nie zmienił pan swego surowego sądu o "Pictures At An Exhibition"? Na pewno było to bardzo odważne przedsięwzięcie. Ta płyta jest dokładnie taka, jak graliśmy tamtego wieczoru. "Trilogy" to ważna płyta ważnego zespołu. Pewnego rodzaju podsumowanie tego, co robiliście wcześniej. Ale, jak na mój gust, ma swoje słabe punkty. "Abaddon's Bolero" można odebrać jako pana "odpowiedź" na "Bolero" Ravela. Jednak utwór nie jest tak frapujący jak ravelowska kompozycja...

KE - Nie zgadzam się. To pańska opinia.

WK - Co dziś może pan powiedzieć o "Abaddon's Bolero"?

KE - Lubię jego "impulsywność" - na tej zasadzie jak "Bolero" Ravela jest całkiem impulsywne... Jeśli chodzi o temat, "Abaddon's Bolero" ma prostsze motywy, ale - jak sądzę - pod koniec emanuje z niego dużo siły. Szczególnie, gdy zaaranżowałem to dla Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej. Nie wiem, czy to już nagrali, ale powinno wkrótce się ukazać... Gdy to gra stuosobowa orkiestra - nabiera to jeszcze bardziej mocy. Niech mi pan wierzy: to się sprawdza... Nie słucham specjalnie Ravela. Nigdy nie będę Ravelem.

WK - Niech mi pan daruje, ale jeszcze pokrytykuję. Tytułowy utwór longplaya odbieram jako trochę schizofreniczne połączenie ballady, rockowych riffów i bluesa. Można podejrzewać, że zaczynało wam brakować kompozytorskich pomysłów.

KE - Nie. Byliśmy wtedy bardzo twórczy. Tę płytę wspominam lepiej niż pierwszy album, bo Greg i ja nauczyliśmy się pracować razem. I już przyjęło się, że ja pisałem muzykę, a Greg teskty do niej. Greg miało dużo interesujących pomysłów, pracował już o wiele szybciej... I to były bardzo szczęśliwe czasy dla nas. Myślę, że byliśmy szczęśliwsi niż wtedy, gdy szykowaliśmy pierwszą płytę. Tamten albym nagrywałem czyhąc się tak oto: "Boże, co ja zrobiłem? Czy postąpiłem dobrze rozwiązując The Nice? Czy zawsze będzie tak ciężko?" "Trilogy" było dla mnie swego rodzaju ulgą. Nieco się uspokoiliśmy i spróbowaliśmy napisać trochę muzyki serio.

WK - Najpopularniejszym utworem z "Trilogy" stała się kolejna ballada Lake'a - "From The Beginning".

KE - Jeśli chodzi o te wszystkie akustyczne kawałki Grega - "Lucky Man", "From The Beginning", "Still... You Turn Me On" - to nigdy nie byłem przy tym, gdy je układał. Z "From The Beginning" było tak, że poszedłem do studia po południu, a on już miał nagrany podkład i śpiew. I powiedziałem: "Kapitalne! Jak na to wpadłeś?".

WK - Album "Brain Salad Surgery" jest oceniany bardzo wysoko w rockowych encyklopediach i przewodnikach płytowych. W "All Music Guide To Rock" jest on uznany za jedną z dwóch najlepszych płyt waszej grupy, obok debiutu. Podobnie w "The New Rolling Stone Record Guide"...

KE - To było z pewnością szczytowe osiągnięcie w dziejach zespołu z okresu, zanim nie zacząłem znowu nagrywać z orkiestrami. To był nasz czas, pomysł gonił pomysł. Po prostu zasuwaliśmy. Mieliśmy nadmiar materiału, gdy ta sesja dobiegła końca.

WK - Prawdę powiedziawszy, kiedy słucham tej płyty, to - może trochę upraszczając - odnoszę następujące wrażenie: macie swoje ulubione muzyczne rejony i po prostu się ich trzymacie.

KE - Tak? Ale w tym czasie Moog skonstruował polifoniczny syntezator, który był dla nas pomocą i w dużym stopniu - inspiracją. I z pewnością ułatwił występy na żywo.

WK - Jak dla mnie największą nowością jest to, że niekiedy przybliżacie się do musicalu. Na przykład w ciekawie zaaranżowanym "Jerusalem", hymnie Charlesa Huberta Perry'ego.

KE - Pamiętam, że próbowałem to jakoś zaaranżować jeszcze z The Nice. Ale po prostu nie wychodziło. Zawsze jednak pamiętałem, że to coś wartego zachodu - szczególnie gdy ma się w zespole kogoś o takim głosie jak Greg. Zaproponowałem inną aranżację i wtedy się spodobało.

WK - Może już teraz od przeszłości przejdźmy do przyszłości... Kiedy możemy spodziewać się nowej płyty ELP? Przecież upłynęły już trzy lata od momentu ukazania się waszego ostatniego, jak dotąd, albumu - "In The Hot Seat"...

KE - Mam dużo notatek i pomysłów, do których zajrzę, gdy wrócę do Kalifornii, po zakończeniu tej trasy. I nie myślę, abyśmy ruszyli w trasę w przyszłym roku...

WK - Poczekamy, co z tego wyniknie. A czy ma pan już coś gotowego?

KE - Tak, ma już trochę gotowej muzyki... ELP wielokrotnie zmieniał się, może z powodu nacisków, które w swoim czasie wywierały wytwórnie płytowe. Bardzo chciały, żeby zespół miał singiel, materiał odpowiedni do radia. Pracowaliśmy z producentami, którzy próbowali wręcz skomercjalizować to, co robiliśmy. A my na to się godziliśmy. Tak naprawdę to nigdy nie było to dobre dla ELP... To, o co nam chodzi - to działać dokładnie tak, jak działaliśmy w latach siedemdziesiątych. Niech ELP idzie do studia, ma całkowitą kontrolę nad tym, co się dzieje, i pracuje tak, jak ma to w zwyczaju.

WK - Czy zainteresowała pana obecna fala elektronicznej muzyki rozrywkowej - Prodigy, The Chemical Brothers?

KE - Mój najmłodszy syn ostatnio mówił mi o Chenical Brothers. O ile pamiętam, są na soundtracku "The Saint". Nie powiem, żebym im się przysłuchiwał.

rozmawiał: WIESŁAW KRÓLIKOWSKI